Północ. Księżyc w pełni. Idę ścieżką wijącą się pomiędzy rosnącymi wszędzie drzewami. Kwitną na biało i różowo. Wiśnie i jabłonie. Światło padające spomiędzy gałęzi nadaje mojej skórze srebrny poblask. Delikatny kwiatowy aromat zmienia się w mocny, odurzający zapach, od którego kręci mi się w głowie. Wychodzę na małą polanę. Spośród wysokich traw wyłania się tafla wody, falująca pomimo braku wiatru.
Staw przyciąga mnie do siebie. Mój umysł opiera się, ale ciało go nie słucha. Powoli podchodzę do brzegu. Woda odbija wszystko niczym zwierciadło. Moja postać jest w niej taka wyraźna...
Wolno wyciągam rękę w stronę, teraz już spokojnej, tafli. Mój umysł krzyczy i protestuje. Ale nikt go nie słucha. Jak zawsze. Nawet moje własne ciało.
Woda jest ciepła. Jak skóra żywego człowieka. Dotykam jej i przez chwilę nic się nie dzieje, ale kłucie niepokoju w umyśle wyraźnie mówi mi, że to nie koniec. Jeszcze nie.
I ma rację.
Znów.
Po chwili bez ostrzeżenia zaczyna spadać na mnie grad uczuć.
Tych złych.
Nienawiść, ból, złość, zazdrość, przerażenie, rozdrażnienie i wiele innych emocji i uczuć uderza w moją skórę. Ale zamiast zniknąć wciskają we mnie jak woda w gąbkę. Teraz to moja nienawiść, ból, złość, zazdrość, przerażenie i rozdrażnienie.
Ale ja nie mam powodów do tych uczuć. Więc pulsują we mnie wywołując burzę i sprawiając mi niemalże fizyczny ból. Umysł mi pęka. Zaczynam oddychać szybko i płytko. Ból rozrywa mi serce.
Podnoszę głowę i znów go widzę. Chłopaka ze snów. Jego obecność w snach zawsze oznacza to samo - ból i chaos. Patrzę w jego oczy i widzę to co zawsze, co jednak w ogóle nie pasuje do atakujących mnie zewsząd bodźców.
W jego oczach widzę współczucie.
Czuję, że jest szczere. Ale po chwili patrzy na mnie pełen nienawiści i obrzydzenia. Tak jak patrzy na mnie prawie każdy, kto mnie spotka. To boli. To, że ludzie nienawidzą mnie zanim jeszcze zdążą dobrze mnie poznać. To boli tak bardzo, że wszystkie ogarniające mnie emocje bledną w porównaniu z moim własnym bólem, który zalewa mnie tak nieoczekiwanie jak tsunami zalewające plażę.
Wtedy on wyciąga rękę w moją stronę. Oskarzycielskim gestem wskazuje na mnie. Ból jest nie do zniesienia.
Zamykam oczy i krzyczę.
Budzę się z zamkniętymi oczami i z krzykiem w otwartych ustach. Ale spomiędzy moich warg wydobywa się jedynie ciche westchnienie, tak bardzo przeciwne do pełnego bólu krzyku, który odbija się echem w moim umyśle. Otwieram oczy. Otaczają mnie białe ściany, zamknięte u góry białym sufitem. Patrzę przed siebie i widzę okno, przez które zaglądają do mnie gałęzie klonu i niektóre ptaki.
Jestem w szpitalu.
Znów.
W ciągu mojego 18-letniego życia przebywałam w szpitalach tyle razy, że zaczęłam je traktować jak drugi dom. Główny dom, w którym spędza się większą ilość czasu. Już zdążyłam przyzwyczaić się do panującej tu atmosfery. Nawet do bólu, który czuję za każdym razem gdy tu przebywam.
Echo snu przemija. Docierające do mnie emocje są przytłumione, słabe i niewyraźne. Jak prawie zawsze, gdy przebywam w podobnych placówkach.
Jestem w szpitalu psychiatrycznym.
Dlaczego?
Bo świat mnie nie rozumie. Bo jestem inna. Bo różnię się od każdego spotkanego człowieka. Bo wszyscy nalegają na umieszczanie mnie tu za każdym razem, gdy robię coś niezrozumiałego dla nich.
Bo ludzie uważają mnie za potwora.
Bo ten świat mnie zabija...