czwartek, 10 września 2015

Rozdział 10. - Witam w psychiatryku

       Znów jestem na cmentarzu. Znajoma atmosfera koi mój rozwalony po szkole umysł. Powiedziałam Peterowi, że tu będę. Nie chcę, żeby się martwił. A robi to prawie zawsze. Taki już jest. Chce mnie chronić przed wszystkim. Wspaniały z niego brat.
       Zamykam oczy i oddycham głęboko. Tak bardzo brakowało mi dotyku tego miejsca. Otula mnie lekko, ale szczelnie. Jak miękki, puszysty koc, którego ciężaru prawie nie czuję.
       Długo nie cieszę się samotnością. Czyjaś obecność lekko dotyka mojego umysłu. Tak lekko, że może to być tylko jedna osoba.
       Filip.
   - Witam w psychiatryku. - Słowa opuszczają moje usta bez udziału mojej woli.
   - O, hej. Nie wiedziałem, że wiesz, że tu jestem. I że umiesz mówić.
    - Umiem. Ale wcale tego nie kontroluję.
   - Zaskakujesz, Vi. O co ci chodziło z tym psychiatrykiem? - Siada obok mnie. Tak jak ja patrzy przed siebie.
   - Stwierdziłam fakt. Świat to jeden wielki psychiatryk, a my jesteśmy jego pacjentami. - Wzruszam ramionami podsuwając mu kartkę.
   - Ciekawy pogląd.
   - W moim przypadku można to rozumieć bardzo dosłownie.
   - Wiesz... Napisałaś mi dzisiaj, że jesteś chora. O jaką chorobę ci chodziło? 
   - O psychiczną. Myślałam, że to oczywiste.
   - To naprawdę twoje zdanie? Czy opinia innych?
   - A kogo obchodzi moje zdanie, jeśli najwięksi specjaliści badający mój przypadek stwierdzili, że jestem chora psychicznie? - Moje usta lekko się wykrzywiaj, gdy kreślę szybko te słowa.
   - Nie jesteś. - Kręci głową.
   - Sam napisałeś, że powinnam się leczyć.
   - Chodziło o to, że powinnaś się leczyć w sensie fizycznym. Te wszystkie rany nie wyglądają dobrze. I nie jesteś chora. Po prostu odbierasz życie inaczej od innych. A przynajmniej tak to wygląda w moich oczach.
   - To chyba należysz do mniejszości. Inni wolą nazywać mnie wariatką.
   - Jesteś dla nich za trudna. Żeby cię zrozumieć trzeba się wysilić. Dla większości to za trudne.
   - Nawet dobrze się z Tobą 'gada', Filipie. W dzisiejszych czasach trudno o dobrego rozmówcę.
       Siedzimy w ciszy, w której słychać tylko nasze oddechy. Z jego strony wyczuwam tylko lekką melancholię, tak podobną do mojej, że to prawie niemożliwe. Nawet uczucia Petera nie są dla mnie takie lekkie.
   - Mogę o coś zapytać?
       Spoglądam na niego zaciekawiona. Odkąd ktoś się pyta, czy może o coś zapytać? To sugeruje jakieś niezręczne pytanie.
   - Kto cię uratował? Ale nie chodzi mi o lekarzy. Twój brat? Peter?
       Siedzę cicho. Jak to pytanie doskonale obrazuje różnice między myśleniem moim, a innych ludzi. Według nich zostałam uratowana. Według mnie miało to zupełnie inny charakter.
   - Nic mnie nie uratowało.
ŻYJĘ.


niedziela, 16 sierpnia 2015

Liebster Blog Award

Za nominację serdecznie dziękuję GoingMerry z > http://onepieceyaoilove.blogspot.com <.

Co to jest LBA?
Jest to pewnego rodzaju zabawa dla bloggerów/blogów początkujących/o małej liczbie obserwatorów. Nominowana osoba odpowiada na 10/11 pytań, po czym nominuje 11 osób i zadaje im własne 11 pytań. Proste? ;)

Pytania od GoingMerry:

1. Jakie książki najbardziej lubisz?
Uwielbiam czytać i byłabym w stanie przeczytać każdą książkę. Jednak lubuję się w różnego rodzaju fantastyce, nie ważne, czy low, high, dark, sf czy inna. Najmniej przepadam za horrorami, ale poza nimi lubię prawie wszystko ;).
2. Twój ulubiony owoc i warzywo?
Owoc to brzoskwinia. A warzywo? Hm... Może pomidor lub marchew? Nie mam faworyta :D.
3. O czym teraz myślisz?
Generalnie - o odpowiedziach na pytania :D. Część boczną moich myśli zajmują też moje blogi, blogi i historie, które czytam, muzyka i wieeele, wieeele innych spraw :D.

4. Wymarzony kraj do zwiedzenia? Uzasadnij.
Najchętniej zwiedziłabym taki nieistniejący kraj. Narnię, Illeę, Panem, Świat Dysku czy coś w ten deseń. Te kraje mają w sobie to COŚ, co mnie do nich ciągnie. A z prawdziwych? Może Grecję... Interesuję się ich mitologią. 
5. Co Ci się kojarzy z kolorem czerwonym?
Ouu... Studniówka (:D), pomidory, jabłka, róże. A głównie to chyba krew :D. Mam schizę na tym punkcie :D.
6. Masz w posiadaniu lampę dżinna. Jakie są Twoje trzy życzenia?
Hmm... Tyle pomysłów, tak mało do wyboru...
   1. Chciałabym posiadać olbrzymią bibliotekę, wypełnioną wspaniałymi książkami.
   2. Chciałabym wygrać w lotka, aby mieć pieniądze na nowe książki i ogólne nabytki :D.
   3. Chciałabym więcej życzeń ;). Jeśli by nie przeszło, to zażyczyłabym sobie,aby świat stał się lepszym miejscem, bo obecnie dążymy do katastrofy...

7. Którą porę roku lubisz najbardziej? Uzasadnij.
Lato :D. Ponieważ to wakacje, mam urodziny, można spędzać duuużo czasu ze znajomymi, imprezy, nowe znajomości, wspomnienia, dobra pogoda i taaak daalej :D.
8. Harry Potter czy Zmierzch?
Przeczytałam obie serie, i obie lubię. Ale Harry Potter jest lepszy :D. (Zwłaszcza fanficki :D).
9. Czy prowadzenie bloga Cię satysfakcjonuje?
Prowadzę kilka blogów (chyba 9). Satysfakcję sprawia mi każde otworzenie moich blogów przez czytelników. Ale najbardziej cieszę się z każdego komentarza, czy nowego czytelnika. A że czasem pojawia się jedno lub drugie - tak, prowadzenie bloga satysfakcjonuje mnie.
10. Wierzysz w duchy?
Osobiście nie widziałam, ale wierzę, że czasem nie jesteśmy sami, że nasi bliscy zostają z nami po śmierci, chociaż tylko przez jakiś czas i nawet jeśli ich nie widzimy. Czasem dobrze jest wierzyć w takie coś ponad-naturalnego. 
11. Zostajesz więźniem w supermarkecie na całą noc, bez kamer i ochrony - co robisz?
Wyjadam żelki :D. Ewentualnie inne słodycze :D. Otwieram okno i ściągam przyjaciół na małą imprezkę :D. 


Ja nie nominuję aż 11 osób, ale cóż... :D
Nominuję:
 http://mojalawkareturn.blogspot.com
 http://igraniezesmiercia.blogspot.com/
 http://ostatnia-dynastia.blogspot.com/

Moje pytania:
1. Ulubiona książka, seria książek?
2. Czy wiążesz swoją przyszłość z pisaniem?
3. Ulubione zwierzę?
4. Motto życiowe?
5. Ulubiony film?
6. Dowiadujesz się, że został Ci dzień życia. Co robisz?
7. Możesz spędzić tydzień w świecie przedstawionym w książce/filmie. Gdzie lądujesz?
8. Możesz wybrać sobie super moc. Co wybierasz?
9. Najgorsza ekranizacja książki?
10. Najlepsza ekranizacja książki?
11. Którą księżniczką Disney'a chciałabyś być?

Czekam na odpowiedzi! :D

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Rozdział 9. - Uczucie wiatru

       Jest inaczej.
       Po poznaniu Filipa mogę myśleć tylko o nim. Nie było to długie spotkanie. Zaraz po wyjawieniu imienia wróciłam do domu. Ale chłopak nadal jest w moich myślach. Był przez cały dzień i teraz w nocy też jest.
       Ale nie myślę o nim jak o chłopaku, którym jest. Myślę o tym, jak to możliwe, że jego uczucia nie zawładnęły mną. I wydaje mi się to nieprawdopodobne. Albo jest naprawdę bezuczuciowy, albo ma jakąś odmianę autyzmu.
       Nie wiem jak to inaczej wyjaśnić.

       Wiejący w górach wiatr szarpie moje włosy i wytrąca mnie z równowagi. Balansuję na krawędzi wystającej półki skalnej i mimo wszystko nie spadam. Odwracam się i chce wrócić na ścieżkę.
       Nie mogę.
       Drogę blokuje mi On. Chłopak ze snów.
       Tym razem nie czuję nic. Żadnych uczuć. Ani dobrych, ani złych. A jego oczy są wesołe. Pełne czegoś, czego nie umiem nazwać. Coś jakby radość i oczekiwanie.
       Jest blisko. Dużo bliżej niż zawsze. Nie wiem co o tym myśleć. Robi jeszcze jeden krok do przodu. Prawie dotykamy się. Unosi rękę i dotyka mojego policzka.
- Już niedługo. Już niedługo się spotkamy, moja piękna.
       On znika. A ja spadam.
       Spadam tysiąc metrów w dół, a niemy krzyk rozrywa mi krtań. 

       Budzę się głęboko wyciągając powietrze w płuca. Taka moja forma krzyku. Jest po 6. Lekcje zaczynam o 8. Mam jeszcze ponad godzinę. Siadam opierając stopy o podłogę. Spod podwiniętej koszulki widzę pociętą skórę nóg. Dawno się już po nich nie cięłam, więc blizny już prawie całkowicie wtopiły się w skórę.
       Wstaję i powoli idę do łazienki. W pustce naszego domu nawet moje własne uczucia niosą się echem. Biorę długi prysznic, polewając się na zmianę gorącą i zimną wodą. Wychodzę z łazienki o 7. Czuję, że wszyscy już wstali.
       Zakładam czarne rurki. Na wierzch czarną bluzę z kapturem, spod której wyłania się szara bokserka. Na nogi trampki. Do torby wrzucam parę książek, stos zeszytów i garść długopisów i ołówków. Czarne rękawiczki bez palców i czarne okulary. Mam wielką kolekcję okularów. Przeciwsłonecznych. Prawie 100 par. Do tylnej kieszeni spodni wpycham słuchawki i jeszcze jedne do torby. Gdyby pierwsze się zgubiły.
       Wchodzę do kuchni. Panująca wokół zacięta cisza mówi mi, że Peter i mama się kłócili. Mówi mi to też napięta atmosfera, którą bez przeszkód wyczuwam.
   - Vivi - Peter wita mnie, a jego głos brzmi dziwnie radośnie w tych pustych ścianach.
       Kiwam głową na powitanie. Biorę z lodówki jogurt, przebijam wieczko nożem i wypijam go.
   - Jak tam przed szkołą? - Mama patrzy na wszystko tylko nie na mnie. Czuję jej niepewność i zakłopotanie.
       W odpowiedzi wzruszam ramionami. A jak ma czuć się człowiek idący na tortury? Jak kupa nieszczęścia.
   - Hm... No dobrze. Idę na górę. A wy chyba musicie już jechać do szkoły, prawda?
   - Tak. Będziemy się już zbierać.
       Jedziemy do szkoły srebrną Toyotą Petera. Ma prawko. Ja nie mam. Nie chcę go. A nawet gdybym chciała, nie dostałabym go. Nie z moimi papierami, w których mam potwierdzoną chorobę psychiczną.
   - Dasz radę? - Peter czuje moje obawy. To pewnie przez więź między bliźniętami. Jesteśmy wyczuleni na swoje nastroje.
       Wzruszam ramionami i wzdycham głęboko. Nie mam innego wyjścia. Muszę to przetrwać.
   - Jakby co przyjdź do mnie. Zawiozę cię do domu.
       W formie podziękowania ściskam lekko jego ramię. Peter jest dla mnie prawdziwym wsparciem. Ale czasem mam wrażenie, że przejmuje się mną aż za bardzo. A przecież on też musi mieć swoje życie, dziewczynę. Nie chcę być dla niego wiecznym ciężarem. A jestem. Od zawsze.
       Już jakieś 200 metrów od szkoły zaczynam odbierać różne impulsy. Budynek stoi na skraju miasta, więc będąc w nim odczuwam uczucia tylko osób w nim przebywających.
       Wjeżdżamy na parking. Przyciągamy spojrzenia. 
       Peter - bo jest naprawdę przystojny. 
       Ja - bo jestem jedyną wariatką w tej szkole.
       Wtykam w uszy słuchawki i podkręcam głośność na fulla. Gdy nie słyszę hałasów otoczenia łatwiej mi odpierać to, co chce mnie opanować. Brat otacza mnie jednym ramieniem i prowadzi mnie do szkoły. Patrzą na nas. Ze mnie się śmieją. Peterowi współczują.
       Codziennie mam po 7 lekcji, a każda trwa całą godzinę. Nowy system edukacji.
   - Dasz sobie radę?
       Stoimy przed klasą, w której mam pierwsze zajęcia. Bliźniak patrzy na mnie z obawą, którą dobrze wyczuwam. Kiwam głową. W obecnej chwili, w strefie uczuciowej, przeważa zniechęcenie i gorycz z powodu nastania poniedziałku. To pokrywa się z moim nastawieniem, więc na razie nie jest źle.
   - Jakby co, to pisz lub dzwoń.
       Rusza w stronę swojej klasy. Po chwili dołącza do niego kilku kumpli. Uśmiecham się. Cieszę się, że ma swoje życie.
       W słuchawkach nadal leci Eminem, gdy przychodzi nauczyciel. Na początek tygodnia Literatura fantastyczna. Te zajęcia lubię. Jak wszystkie, które mogłam wybrać sobie sama.
       Nasza grupa na tych zajęciach liczy 15 osób.
Siadam w swojej ławce - ostatniej pod oknem. Wyjmuję jedną słuchawkę.
   - Witam, grupo. Miło znów cię widzieć, Vivien.
       Kiwam głową. Profesor Jackson zawsze tak mówi, gdy wracam do szkoły po pobycie w szpitalach. Też się boi tego, co mogę zrobić, ale przez fascynację fantastyką patrzy na mój przypadek trochę inaczej.
   - Ostatnio skończyliśmy omawiać Carrie, Stephena Kinga. Jakiego autora omówimy teraz?
       Wszyscy siedzą cicho. Przez głowę przełamują mi setki nazwisk, ale moje usta milczą. Za oknem jest pochmurno, ale nie ściągam okularów. Widzę lecący klucz ptaków. Zazdroszczę im wolności. Uczucia wiatru.
       Jestem ptakiem, któremu przestrzelono skrzydła. Nienawiść ludzka zepchnęła mnie na ziemię, a ich niezrozumienie podeptało mnie. Krwawię żalem i samotnością.
   - No dobrze. Zatem sam coś zaproponuję. A może seria Nocny Anioł? Czytał ktoś? Zna ktoś autora?
   - Weeks. - Słowo wyrywa się z mojego gardła bez udziału mojej woli.
   - Bardzo dobrze, Vivien - mówi po chwili. - Czytałaś?
       Kiwam głową. Właśnie dlatego lubię te zajęcia. Bo główną rzeczą, którą trzeba na nich robić jest czytanie. A czytać uwielbiam.
       Lekcja mija spokojnie. Znów opowiadaliśmy o ciekawych książkach, które ostatnio przeczytaliśmy. Ja nie mówiłam. Osoby bez głosu nie mówią.
       Następna jest Literatura ostatnich dekad. Na te zajęcia chodzą razem ze mną 23 osoby. Sala jest otwarta, więc wchodzę przed dzwonkiem i zajmuję ostatnią ławkę pod oknem. Wkładam do ucha drugą słuchawkę, odchylam się do tyłu i zamykam oczy. Nirvana. Głośne dźwięki wygłuszają trochę impulsy.
   - Viviannet.
       Bardziej czuję niż słyszę, że ktoś mówi moje imię. Odwracam głowę. Oczy Filipa są jakieś 20 centymetrów od moich. Nie wyczułam, że ktoś do mnie podszedł. A już w ogóle, że tak blisko. Uśmiecha się, przyciąga ławkę bliżej mojej i siada nadal na mnie patrząc. Wyjmuję jedną słuchawkę i patrzę na niego.
   - To twoje?
       Wskazuje na zeszyt. Patrzę na niego odruchowo. Moje ręce mimowolnie zaczęły rysować. Patrzyłam na cmentarz i drzewa pełne kruków. Skinęłam głową. Czasem rysuję bez udziału woli.
   - Fajne. Masz talent.
       Wzruszam ramionami. Bardziej od rysunku zajmuje mnie fakt, że nadaj nie czuję jego uczuć jak wszystkich innych.
   - Trochę to dziwne, że uczymy się razem od tak dawna, a rozmawiamy ze sobą dopiero drugi raz, nie?
   - Kto mówi, ten mówi.
   - Nie czepiaj się. Wiesz o co chodzi.
   - Dla mnie to dziwne, że w ogóle z kimś "rozmawiam".
       Nie zdążył odpowiedzieć. Dzwoni dzwonek, a ja odwracam się w stronę tablicy.
       Pani Turner chwali twórczość Dana Browna. To jej ulubiony pisarz. Muszę przyznać, że naprawdę jest niezły. Zagadki w Kodzie Leonarda da Vinci są świetne.
   * Czemu rozmowa jest dla Ciebie dziwna? - Pismo Filipa jest trochę krzywe, ale dość czytelne.
   * Nie rozmowa, tylko fakt, że ktokolwiek chce ze mną rozmawiać. - Odpowiadam niżej.
   * Czemu to takie dziwne? - Kartka znów wraca do mnie.
   * Nie każdy chce się osobiście przekonać ile w gadaniu innych jest prawdy. Jestem przedstawiona jako wariatka. Nikt nie chce rozmawiać z chorymi psychicznie. Jakby bali się zarazić, choć przecież takie choroby się nie przenoszą.
   * Nie jesteś chora. Po prostu inaczej postrzegasz świat.
   * Nie jestem chora?
       Podaję chłopakowi kartkę. Ściągam okulary.
   - To jeszcze o niczym nie świadczy - szepcze.
       Powoli ściągam rękawiczki. A potem podciągam rękawy i pokazuję mu moje przedramiona. Otwiera szerzej oczy na widok krwawych, niedawno zaszytych ran. Po chwili obciągam rękawy, zakładam rękawiczki i okulary.
   * Powinnaś się leczyć.
   * Już to robiłam.
   * I?
   * Psychiatrzy to idioci.
   - Dobrze. Dziękuję wam za obecność. I informuję was, że na dzisiaj to już koniec wszystkich lekcji. Rada ma dzisiaj zebranie i wszyscy jesteście zwolnieni wcześniej do domów.
       Prawie 2 tuziny młodych ciał podrywają się do góry niczym ptaki do lotu. Przez chwilę panuje taki zgiełk, ze mój mózg prawie eksploduje od bodźców przekazywanych przez nadwrażliwy słuch. Krzywię się lekko i wstaję z krzesła. Filip podnosi się powoli. Szybko piszę mu na ławce kilka słów.
* Mówiłam, że jestem chora.
       Wkładam w uszy obie słuchawki, zarzucam torbę na ramię i idę przed siebie, starając się ignorować napływające uczucia.
       Jestem chora. Ale nie w sensie psychicznym. Jestem chora w sensie fizycznym. Moje ciało umiera od środka będąc praktycznie niezniszczalnym. Umiera mój umysł i chęć do życia.
       Jestem wiecznie chora na pewien rodzaj depresji. I w żaden sposób nie mogę się z niego wyleczyć.

wtorek, 30 czerwca 2015

Rozdział 8. - Dusze ludzkie

       Nie śpię.
       Jest dopiero 5 nad ranem, a ja nie mogę spać. Mój umysł nie chce spać. 
       Dlatego myślę.
       Myślę nad tym, że już jutro muszę iść do szkoły. Że znów będę traktowana jak jakieś dziwne zjawisko. Jak chora psychicznie.
       Muszę się uspokoić. Oczyścić umysł. Znam na to jeden sposób.
       Cmentarz o tej porze jest wyjątkowo cichy.
       To jeszcze jeden powód, przez który inni uważają mnie za freaka. Potrafię godzinami przesiadywać wśród tych pomników.
       Oni tego nie rozumieją. Dla mnie jest to ucieczka od rzeczywistości. Wśród grobów i drzew panuje spokój. Jedynymi przewijającymi się tu uczuciami są lekki smutek i żal, wywołujące u mnie melancholię. Rzadko czuję tutaj jakieś gwałtowniejsze uczucia.
       Nie widuję duchów. To nie moja działka. Ale czasami od niektórych grobów wyczuwam pewien rodzaj energii, której sama nie umiem nazwać i której źródła nie mogę zlokalizować. Nie wiem co to. Ale najprościej można to wytłumaczyć jako duszę ludzką. Obecną, chociaż niewidzialną.
       Cmentarz jest dość rozległy. Rozciąga się na lekko pofałdowanym terenie porośniętym w niektórych miejscach przez drzewa, które idealnie do niego pasują. W najdalszym jego kącie, przylegającym do lasu, znajduje się większa górka o dość łagodnych zboczach. Na niej znajduje się kaplica.
       Niewielki, biały budynek widać już z daleka. Wystaje ponad drzewami, przyciągając wzrok kontrastującymi z jego bielą czarnymi balustradami.
       Powoli przechodzę między grobami. Od niektórych promieniuje znajome ciepło, inne jak zawsze są obojętne. Tu czuję się naprawdę dobrze. Lepiej niż w większej części własnego domu.
       Po wąskich schodach wchodzę pod górkę. Przed kaplicą rozciąga się mały taras otoczony czarną, kutą balustradą. Siadam na nim po turecku, a głowę opieram o barierkę. Oddycham głęboko.
       Znajoma atmosfera uspokaja mnie. Patrzę przed siebie i przyglądam się znajomym kształtom. Świat zmienia się bez przerwy. Niekoniecznie na lepsze. A tutaj prawie wszystko jest zawsze takie samo. Tylko co jakiś czas przybywa nowy obywatel tego terenu.
       Wśród pomników ciągnie się mgła. Wysoka na tyle, że zakrywa wszystkie niższe płyty. Dzięki temu cmentarz wygląda tajemniczo i, jak dla mnie, magicznie.
       Czyjaś obecność wdziera się do mojego umysłu zakłócając te rzadkie chwile spokoju. Prostuję się. To dziwne. Czuję czyjąś obecność, ale nie czuję... uczuć. To dla mnie nowość.
   - Oj, sorry. Nie wiedziałem, że ktoś tu jest.
       Odwracam powoli głowę. Po prawej stronie, trochę za mną, stoi jakiś chłopak. Wysoki. Jego ciemne, niedbale ułożone (lub po prostu w ogóle nie stylizowane) włosy kontrastują z jego dosyć jasną karnacją i jasnoszarymi oczami. Wygląda... miło. Ale ludzie często sprawiają mylne pierwsze wrażenie.
       Nasze spojrzenia się spotykają. Wydaje się zmieszany, ale mimo widocznego zakłopotania robi krok do przodu.
       Grzebię w kieszeniach skórzanej kurtki i z jednej z nich wyciągam notatnik i wieczne pióro. Wszędzie mam je pochowane.
   - Dobra. Widzę, że nie masz humoru i ogólnie przeszkadzam. Narka.
   - Nie przeszkadzasz. I nie mam monopolu na to miejsce. Chcesz, to siedź.
       Nie odwrócił się jeszcze, więc dostrzega kartkę, którą wyciągam w jego kierunku. Czyta ją szybko.
   - Jesteś niema?
       Widzę, że jest zaskoczony, ale prawie wcale tego nie czuję. Jakby jego uczucia tylko lekko mnie dotykały, ale nie przenikały przeze mnie. Zaczyna mnie intrygować.
       Nadal siedząc, odwracam się w jego stronę. Zdejmuję ciemne okulary, za którymi często się chowam. Patrzę prosto w jego oczy, ale widzę, że jego ciało się wzdryga. Naturalna reakcja ludzi na mój wzrok.
   - Vivien Mist?
       Nie dziwię się, że mnie zna. Kojarzę go ze szkoły. A tam znają mnie wszyscy. Wśród uczniów jest tylko jedna taka wariatka jak ja. Zakładam znów okulary. Trzymam głowę tak, że widzę wszystko ponad ich szkiełkami.
   - To może nie będę ci przeszkadzać?
   - Lepszym pytaniem jest to, czy ja nie będę przeszkadzać Tobie?
       Moje pismo jest równe niczym czcionka w komputerze. Przez tyle lat je ćwiczyłam, że potrafię podrobić każdy podpis i pisać najróżniejszym ozdobnym pismem.
   - Czemu miałabyś mi przeszkadzać?
   - Bo jestem taka, a nie inna?
   - I co w związku z tym? - Spogląda na mnie zaciekawiony.
   - Wiem, co mówią o mnie inni. Wiem, jaką mam opinię. Nie musisz się zgrywać.
   - Widzisz... - Podchodzi bliżej i siada obok mnie. Tak blisko, jak jeszcze nikt, kto mnie zna (nie licząc oczywiście Petera). - Zazwyczaj istnieje pewna rozbieżność między tym, co mówią inni, a tym, jak naprawdę jest. Zaletą opinii jest to, że każdy może mieć własną. A ja należę do tej grupy, która woli zdać się na swój rozum niż wyrażać się zdaniem innych.
   - A co jeśli ci inni mają rację?
   - Nie wydaje mi się. Uważam, że po prostu postrzegasz świat trochę inaczej niż my. Nie jesteś tak ograniczona.
   - Skąd takie wnioski?
   - Mam swój rozum i umiem z niego w miarę korzystać. No i nie jestem ślepy.
   - Czyli nie uważasz się za cześć tego ograniczonego i stereotypowego społeczeństwa?
  - Chyba można to tak ująć. - Uśmiecha się patrząc na mnie, a ja zauważam, że podczas tego asymetrycznego uśmiechu w jednym policzku robi mu się dołek.
   - To gratuluję. Reprezentujesz wymierający gatunek, kolego.
   - Filip Pettry jestem.
   - Miło Cię poznać, Philipp.
   - Nie Philipp, tylko Filip. Przez F, bez h i tylko jedno p.
   - A zatem miło Cię poznać, Filip.
   - Filipie. Ale już prawie dobrze. Ciebie też miło poznać, Vivien.
   - Właściwie, to mam na imię Viviannet. Ale używam formy Vivien.
   - W takim razie miło Cię poznać, Viviannet...

czwartek, 11 czerwca 2015

Zwiastun :D

No więc dzisiaj mam zaszczyt zaprezentować Wam oficjalny zwiastun tego oto opowiadania ;).
Świetną robotę wykonała Kran z Działu Zwiastunów Katalogu Euforia ;).
Dziękuję <3

Podoba się? :)
Only [Nemezis]

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Rozdział 7. - Siatka blizn

       Jeden oddech. 
       Drugi. 
       Trzeci.
       Nadal żyję.
       Otwieram oczy.

       Ten dzień jest wyjątkowo jasny, mimo wczorajszych burz. Ciepły jak latem. Dość ostre światło razi moje nadwrażliwe oczy. Zaciskam na chwilę mocniej powieki i podnoszę się do pozycji siedzącej. Lewą ręką szukam na stoliku pojemnika z tabletkami. Natrafiam palcami na jakąś kartkę.
       Nie było jej tu wczoraj. Biorę ją przed oczy i spod uchylonych powiek odczytuję ją.
   "Nie rób sobie dzisiaj krzywdy. Błagam, Aniołku".
       Kartka od Petera. Mimowolnie uśmiecham się. Poszedł do szkoły, ale nadal się o mnie bał. Pamiętał o mnie.
       Biorę jedną ze znalezionych w końcu pastylek. Coś ziołowego. Przytępiają trochę moje wyostrzone zmysły i osłabiają światłowstręt. Po minucie otwieram oczy. Światło nadal razi, ale mogę już normalnie funkcjonować. Ubieram się w luźne dresy i bokserkę. Jestem sama w domu.
       W kuchni szybko jem jogurt i jak najszybciej wracam do pokoju. Ten dom mnie przeraża. Stokrotnie bardziej od jego milczącej pustki wolę krzyk ciszy. Prawie każde miejsce ma swoją atmosferę. Tworzą ją uczucia żyjących lub odwiedzających to miejsce ludzi.
       Nasz dom jest tej atmosfery prawie całkowicie pozbawiony. Za duża przestrzeń, za mało związanych ze sobą ludzi i uczuć między nimi.
       Nie jestem zwykłym człowiekiem, choć nikt nie wie jak bardzo chciałabym nim być. Nie jestem chora psychicznie jak uważają ludzie.
       Po prostu jestem inna.
       W szpitalach byłam nie dlatego, że mówiłam niestworzone rzeczy. Mówiłam prawdę, a innych przerażało to, że jakimś cudem ją znam. Ja po prostu widzę, słyszę i czuję inaczej i więcej niż inni ludzie. Tam, gdzie normalni widzą chorą osobę, ja widzę raka lub inną chorobę. Widząc smutną osobę, widzę jednocześnie powód tego smutku. A ludzi przeraża to, że obca dziewczyna może wiedzieć o nich więcej niż by chcieli.
       Nie chciałam i nie chcę tego. Takie naruszanie prywatnych spraw innych ludzi nie jest przyjemne. Ale nie mam wyjścia. Nie mogę z tego zrezygnować. Choć sama nie wiem jak bardzo bym chciała.
       Mamy internet. Najbogatsi mogą sobie pozwolić na taki luksus. Często siedzę w sieci. Siedzę i szukam informacji o podobnych do mnie przypadkach.
       Nie znalazłam nic. 

       Gdy brat wchodzi do pokoju właśnie wycieram ostatni kawałek podłogi.
- Na porządki cię wzięło? - pyta ze śmiechem. Podchodzi do mnie i pomaga mi wstać. Rozglądam się. Pokój jest czysty.
       Ze względu na to, że piszę prawie na wszystkim, ściana, podłoga i meble w moim pokoju pomalowane są specjalnymi farbami, a okna są ze odpornego na ścieranie szkła. Raz na jakiś czas czyszczę to wszystko specjalnym płynem. I znów mogę pisać od nowa.
- Mogłaś poczekać na mnie. Pomógłbym ci.
- Sama też daję radę - mówię wolno.
- No widzisz, córuś? Już ci lepiej. - Głos wdziera się między nas. Odwracamy się w stronę drzwi.
       Od ojca jak zawsze czuję współczucie. Nie traktuje mnie poważnie. Ale sama jego obecność sprawia, że władza, która dopiero zdążyłam uzyskać nad głosem, znika. Znów jestem niema.
- Tak wcześnie w domu, tato? - Peter podejmuje rozmowę po dłuższej chwili.
- Tak, dzisiaj skończyliśmy wcześniej.
- To fajnie. - Peter nie wie co powiedzieć. A ja nie mogę mówić.
- Już ci lepiej, Vivien?
       Kiwam powoli głową marząc o tym, by w końcu stąd wyszedł. Z jego strony dopływa do mnie lekkie uczucie zadowolenia. Ma nadzieję, że teraz będę już normalna. Jakbym była tylko przejściowo chora.
       Chora psychicznie.
- Mama powiedziała, że w poniedziałek idziesz już do szkoły. Tak?
       Powoli kiwam głową.
- Co? Nie może. Przecież to jeszcze za wcześnie! - Peter patrzy na ojca dziwnym wzrokiem. Wyczuwam jego niepokój o mnie.
- Przecież sama powiedziała, że już się dobrze czuje. Poza tym nie może sobie narobić zbyt dużych zaległości w szkole.
       Znów mówią o mnie, jakby mnie z nimi nie było. Często tak jest. Jestem zsuwana na dalszy plan. No bo jak można brać pod uwagę kogoś, kto nawet nie może wypowiedzieć swojego zdania podczas dyskusji?
       Czemu denerwuje mnie to, że ludzie mi nie wierzą? Bo mówię, a raczej piszę, prawdę.
       Dobra. Rozumiem, że dziewczyna o moim wyglądzie, niedoszła samobójczyni z zaburzeniami psychicznymi, nie mówiąca nie będąc niemą, która jakimś cudem wie więcej niż inni, i której dotyk zdaje się wciągać wszystko, nie budzi zaufania i sprawia wrażenie wariatki.
       Ale jak mogą sobie tłumaczyć to, że mój dotyk może pozbawiać ludzi wspomnień?
       Albo to, że już przynajmniej 12 razy byłam chora na różne nieuleczalne choroby, a do tej pory żyję?
       Sama tego nie rozumiem.
       Tłumaczę to sobie samej w ten sposób, że porównuję moje ciało do gąbki, a otaczającą mnie rzeczywistość do różnych płynów.
       Uczucia ludzi, dźwięki i panujące wszędzie atmosfery są jak woda. Moje ciało absorbuje je mimowolnie, niemalże bez mojego udziału. Przenikają przeze mnie.
       Wspomnienia ludzi są jak żel - wnikają we mnie powoli, zazwyczaj potrzebuję choćby lżejszego dotyku, aby je przyciągnąć. Mogę je w sobie zatrzymać lub zwrócić.
       Choroby i ból są jak naprawdę gęsty płyn. Tylko te lekkie wnikają we mnie same. Większość potrzebuje pomocy, którą jest dłuższy dotyk.
       Już 7 razy zdiagnozowano u mnie raka. 2 razy miałam gruźlicę. Przeżyłam zawał i wylew. I ukąszenia jadowitych węży. Żadna z tych chorób nie miała początku we mnie. Przypadkiem zaabsorbowałam je od innych ludzi. Oni cudownie ozdrowieli, a ja zostałam z ich chorobami. Ale nikt nie przyjmuje tego do wiadomości.
       Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, choroby te nie zabijają mnie powoli. Wręcz przeciwnie. Każda następna umacnia mnie coraz bardziej. Tnę się od 10 lat, a moje ciało pokrywa tylko mała siatka blizn.
       Tak jak choroby nie wiadomo jak się u mnie leczą, tak blizny po wszystkich przygodach znikają. Moja skóra je pochłania.
       Jestem jedynym takim znanym przypadkiem. A lekarze nie mogą tego zaakceptować.


niedziela, 24 maja 2015

* Rozdział 6 - Deszcz łez

       Stoję przed zaparowanym lustrem. Z moich długich do połowy pleców, brązowych włosów kapią na podłogę kropelki wody. Jak deszcz. Deszcz łez...
       Drżącą ręką przecieram srebrną taflę. Widzę swoje odbicie po raz pierwszy od prawie miesiąca. Minął już tydzień od wyjścia ze szpitala. W końcu mam tyle siły aby sama się umyć.
       Na oczy opada mi grzywka. Mam wystające kości policzkowe i delikatne rysy twarzy. A oczy... Oczy to najbardziej znienawidzona przeze mnie cecha mojego wyglądu. Są czarne jak smoła. Nie sposób odróżnić źrenice od tęczówek, które są tak wielkie, że prawie nie widać białek.
       Oczy potwora...
       Kiedyś były normalne, ale po TYM wydarzeniu zmieniły się. Jak prawie wszystko we mnie...
       Powinnam nienawidzić tej twarzy. Powinnam... Ale nie mogę. Jest zbyt podobna do twarzy Petera, a jego twarzy nie mogę nienawidzić. Jest jedyną bliską mi osobą na całym świecie.
       Jesteśmy bliźniętami. Urodził się 5 minut przede mną. Symboliczne 5 minut przeważyło na tym, że przez całe życie gra rolę starszego brata. Gdyby nie on, nie wiem jak miałabym znosić to życie...
       Odwracam twarz od lustra. Nie mogę już na siebie patrzeć. Na nieludzką twarz. Na chude, kościste ciało.
       Wycieram się i ubieram w dresy i koszulkę. Spodnie spadają ze mnie, a koszulka wygląda na mnie niemalże jak na wieszaku. Znów schudłam. Zawsze pozostaje możliwość, że te pobyty w szpitalu mnie wykończą. Że pewnego dnia już z któregoś nie wrócę. Taka mała nadzieja...
       Schodzę na dół, do kuchni. Z lodówki biorę jogurt i od razu wracam do swojego pokoju. Puste przestrzenie domu przytłaczają mnie. One nawet nie krzyczą. Ten dom jest pusty.
       Siadam na parapecie i wyglądam przez okno. Tęsknię za Peterem. Nie może ze mną teraz być. Jest w szkole.
       Taak. Nadal mamy szkoły. Przez pewien czas nie było ich. Ale gdy kataklizmy trochę ustały, znów je powołano. Teraz mają też uświadamiać nas w kwestiach przyrodniczych. To śmieszne. Nic już nie cofnie zbrodni, których Matka Ziemia doświadczyła od ludzi.
       Też chodzę do szkoły. Nie jest to przyjemne, ale ten obowiązek nie omija nawet takich wyrzutków jak ja. Pewnie posiedzę jeszcze z tydzień w domu i znów tam wrócę.
       Niestety.
       Mam specjalnie ułożony program nauczania, ale to i tak trudne. Przebywanie w takim zbiorowisku ludzi, gdzie ciągle przebijają się silne emocje. To mnie zabija.
       Ktoś wyrywa mi słuchawki z uszu i odwraca w swoją stronę. Chwilę później patrzę już w zmartwione oczy brata. Spoglądam na niego pytająco.
- Boże! Vivi! Czy ty zawsze musisz mnie tak straszyć? - Przytula mnie do siebie prawie łamiąc mi żebra.
       Unoszę w odpowiedzi jedną brew.
- No bo zawsze przynajmniej uderzałaś czymś w podłogę jak cię wołałem, a dzisiaj nic. Myślałem, że znów coś sobie zrobiłaś.
- Nie dzisiaj - głos wydobywający się z mojego gardła brzmi głucho, ale na Peterze nie robi on wrażenia.
       Czasem, w chwilach, gdy wiem, że nie zobowiązuję się do niczego konkretnego, mówię. Czasem nawet potrafię kontrolować dźwięki wydobywające się z mojego gardła. Zazwyczaj potrafię tak tylko w obecności brata. Ale to i tak bardzo rzadko...
- Masz sobie nic nie robić, rozumiesz?
       Padam na kolana. Łzy stają mi w oczach. Chwytam jeden z leżących na podłodze mazaków i trzęsącą się ręką piszę na czystym kawałku ściany.
- "Ale ja czasami nie mogę inaczej".
       Słowa mieszają się z wszechobecnymi, istniejącymi już napisami. Prawie cały mój pokój jest nimi pokryty. Prawie każdy centymetr podłogi, którego nie zajmują meble. Ściana i okna, tak wysoko, jak tylko dałam radę sięgnąć ręką. Meble. Wszystkie te litery tworzą coś w stylu unikatowego graffiti pokrywającego przestrzeń mojego pokoju. To moje słowa, moje myśli, moje opinie.
       To część mnie.
- Wiem, że nie możesz. Ale nie chcę cię stracić. A co jeśli coś ci się stanie? Coś poważnego?
- "Jakbyś nie wiedział, że to niemożliwe". - Skrzywiłam się niechętnie.
- A jeśli któregoś razu to nie zadziała? Jeśli umrzesz?
- "Wtedy będę szczęśliwa"...


wtorek, 12 maja 2015

* Rozdział 5. - Krzyk Ziemi

       Czy kiedykolwiek pragnęliście umrzeć? Po prostu zniknąć z tego świata? W sposób naturalny czy drastyczny. Jakikolwiek. Czy kiedykolwiek, w jakikolwiek sposób pragnęliście śmierci?
       Niektórzy z was może i tak. Taki mały, młodzieńczy bunt i kryzys...
       Ja każdego dnia idę spać z nadzieją, że już się nie obudzę. Że umrę we śnie i już nigdy więcej nie będę musiała patrzeć na ten świat. Codziennie rano budzę się z pragnieniem, że to jest ten stan pośredni między życiem a śmiercią, że gdy otworzę oczy będę już martwa.
       I codziennie rano przeżywam na nowo rozczarowanie, że jednak nie odeszłam.
       Próbowałam wyręczyć śmierć, kilkakrotnie przecinając żyły. Trułam się tabletkami. Próbowałam się utopić, zabić skacząc z bloków, a nawet powiesić.
       Wszystko na nic.
       Gdy kładłam się na tory lub drogi wszystkie pojazdy same stawały przed dojechaniem do mnie.
       Śmierć mnie nie chce. Albo Matka Ziemia nie chce mnie oddać w jej ręce.
       Ludzie nie chcą mnie na tym świecie, a ja, jakby się z nimi zgadzając, desperacko pragnę z niego zniknąć. Ale moje ciało, na przekór mojemu umysłowi, nie pozwala odejść mi stąd we śnie. A Matka Ziemia nie pozwala niczemu mi w tym pomóc.
       W jakiś sposób moja istota związała się z nienawidzącym mnie światem. I mimo tego, że nie zależy jej na tym, co się ze mną stanie, nie pozwala mi także zakończyć tego wiecznego bólu.
       Bólu życia... 

       Wchodzę do domu z pomocą Petera. Pokonanie nawet tych kilku stopni wydaje się mi nadludzkim zadaniem. Powrót do względnej formy zajmie mi pewnie z tydzień. Jak zawsze. Najgorszy będzie moment całkowitego odejścia morfiny z mojego  organizmu. Przeżyłam go już kilkadziesiąt razy, a nadal jest on dla mnie równie szokujący.
       Daję bratu znak, aby pomógł mi wejść na górę, do pokoju. Mój pokój to jedno z nielicznych miejsc, w których czuję się dobrze. W miarę normalnie.
- O nie. Najpierw coś zjesz. Wyglądasz jak trup. Czy ty tam w ogóle coś jadłaś?
       Wzruszam ramionami. Przy lekach, które mi podają, najczęściej odżywiają mnie kroplówkami. Po takich dawkach prochów, które przyjmuję, mój żołądek prawie wszystko zwraca. Przyzwyczaiłam się do życia na płynach.
- Nie wejdziesz do pokoju dopóki czegoś nie zjesz.
       Zanosi mnie do salonu i kładzie na kanapie. Wystrój tego pomieszczenia nigdy nie robił na mnie wrażenia. Jego przesadnie ozdobne umeblowanie groteskowo kontrastuje z szarym i ubogim światem na zewnątrz. Życie w przepychu napawa mnie odrazą. Zwłaszcza teraz, gdy świat jest tak biedny i cierpi. Ale moi rodzice uważają, że bogactwo trzeba eksponować. I wobec tego mieszkamy w 2-piętrowym domu, pełnym drogich mebli, ozdób i innych głupot.
       Nienawidzę tego domu. Tego bogactwa. Świat jest zniszczony przez ludzi i żywioły, niektórzy mieszkają na ulicach, miliony ludzi zmarło, a ja mieszkam w domu, w którym salon ma jakieś 100 metrów kwadratowych.
       Ale z drugiej strony to jedno z nielicznych miejsc, w których mogę trochę odpocząć. Jego wielkość i położenie z daleka od reszty osiedli sprawia, że uczucia innych rzadko mnie tu dosięgają. Do impulsów docierających od rodziców i Petera już się przyzwyczaiłam. W pewnym stopniu nauczyłam się to nawet ignorować. Są jak szum w radiu. Początkowo irytujący i denerwujący, z czasem staje się częścią monotonii. Ich uczucia są dla mnie jak cichy szum radia w tle. Docierają do mnie tylko te silniejsze, gwałtowniejsze emocje.
       Nienawidzę tego miejsca, ale jednocześnie jest ono jednym z niewielu miejsc, gdzie mogę odpocząć.
       Jest jak więzienie.
       Jestem uwięziona, nie będąc ani związaną, ani zamkniętą. Mój dom jest moim więzieniem, narzuconym mi przez własny umysł i ciało.
- Jedz póki ciepłe! - Peter stawia przede mną talerz z czymś o konsystencji budyniu. - Po tym szpitalu lepiej nie jedz nic zbyt ostrego ani nic.
       Kiwam głową i posłusznie zaczynam jeść. Teraz już i tak nie można liczyć na zbyt wykwintne potrawy. Przez zmiany pogodowe większość warzyw i owoców znikła.
       Zjadam kilka łyżek i odstawiam talerz. Pobyty w szpitalu zabijają apetyt. Opierając się o stół wstaję powoli. Biorę do ręki prawie pełne naczynie i kieruję się do kuchni. Ruchem głowy zatrzymuję brata zbliżającego się w moją stronę z zamiarem pomocy. Nie zabiera mi talerza, ale idzie za mną i asekuruje mnie.
       Kolana się pode mną uginają, głowa mi pęka, ręce się trzęsą. Środki znieczulające i przeciwbólowe jeszcze nie do końca przestały działać. W głowie czuję jeszcze większy mętlik niż podczas przebywania w dużym tłumie. Peter wyczuwa, że słabnę. Chwilę później siedzę na krześle, a Peter wraca z kuchni i bierze mnie na ręce.
- Pewnie nadal masz straty w krwi, co?
       Kiwam głową i zamykam oczy. Uczucie karuzeli w mózgu powoli mija, pozostawiając mój umysł w stanie rozchwiania. Morfina już prawie całkowicie opuściła moje ciało. Przez uczucia Petera, otulające mnie niczym druga skóra, docierają do mnie niechciane emocje rodziców. Wstyd matki, że ma taką córkę. Pobłażliwość ojca. Bo to przecież tylko moje dziwactwa...
       Mijamy pierwsze piętro i wchodzimy na schody wiodące na strych. Są tu tylko 3 pomieszczenia - nasze pokoje i łazienka. Brat niesie mnie do drzwi na wprost schodów. To mój pokój. Ciągnie się wzdłuż krótszej ściany piętra, przez co jest ponad dwukrotnie mniejszy od pokoju Petera. Nie przeszkadza mi fakt, że jest najmniejszym pomieszczeniem w domu. Wręcz przeciwnie. Pomaga mi ta myśl.
      
       Leżę na łóżku, dłońmi bawiąc się lekko nową pościelą. Bordowa. Gdy ostatnio byłam w tym pokoju, błękitną pościel ozdabiały małe strumyki mojej krwi. Wiły się po tej jasnej powierzchni niczym małe, kręte dróżki, zachęcając do podążania ich śladem.
       Kolejny raz nimi przeszłam.
       I kolejny raz przeżyłam rozczarowanie.
       Obudziłam się żywa...
       Pokój ulokowany jest tak, że na 3 jego ścianach są okna. Taka ilość światła źle na mnie działała, dlatego teraz dwie z nich zasłonięte są grubymi, czarnymi zasłonami. Nie zasłoniłam tylko tej naprzeciwko drzwi, która prawie w całości składa się z okien. Zaczynają się na wysokości mojego pasa i ciągną po sam sufit.
- Przyszedłem sprawdzić co u ciebie. - Przez jedne z dwojga drzwi zagląda do mnie Peter. Kiedyś uparł się, żeby pomiędzy naszymi pokojami były drzwi. Dzięki nim szybciej może być przy mnie, gdy dzieje się ze mną coś złego.
       A dzieje się często.
       Podnoszę do góry kciuk. Peter rozumie prawie każdy mój gest. Z nim nie wszystko muszę pisać na kartkach.
- Nie udawaj młoda - mówi smutnym głosem. Podchodzi do mojego łóżka i siada na jego brzegu. Bierze mnie za rękę.
       On jeden nie boi się, że coś mu zrobię. I może dlatego nie stanowię dla niego większego zagrożenia. Hamuję się, a on mi ufa. Czuję jego uczucia. Nic więcej.
- Czemu?
       Ruchem głowy wskazuję okno. Brat spogląda w tamtą stronę. Marszczy brwi, a po chwili szeroko otwiera oczy. Zobaczył to.
       Półtora kilometra od naszego domu jest łańcuch małych gór. A raczej był. Wtedy, tydzień temu bezwzględność ludzka osiągnęła szczyt.
       Wysadzili go.
       Wysadzili część łańcucha. Echo wybuchu poniosło się ponad Ziemią jak mgła. Huk tysiąca armat potoczył się zwalając po swojej drodze wszystkich na kolana.
       Ale bardziej niż ogłuszający huk wybuchu zabolał mnie krzyk Ziemi, przeznaczony tylko dla moich uszu. Dźwięk przypominający ryk tysięcy gardeł wyjących w rozpaczy prostu do mojego umysłu.
       Przez ponad godzinę nic nie widziałam. A przez kolejnych kilka słyszałam tylko ten jeden, pełen bólu i rozpaczy krzyk. Rozsadzał mi głowę, wyciskał z oczu łzy.
       Podobno sama zaczęłam krzyczeć. Nie wiem. Pamiętam tylko jaką ulgą było rozcięcie skóry. I jak przyjemnie było osunąć się w nieświadomość. Moją jedyną ucieczkę od otaczającego mnie i trującego świata.
- O ludzie. - Peter patrzy na mnie przerażony. Domyślił się, że to musiało mnie piekielnie boleć. Ale nawet on nie ma pojęcia jak bardzo... - Boże... Współczuję Vivi. To musiało być potworne.
       Przytula mnie do siebie. Czuję jego ból. Ból, że mnie to wszystko spotkało. Złość na siebie samego, że go ze mną nie było. Ale też siłę. Siłę i wiarę we mnie.
       Wiarę, że mimo wszystko dam radę. Że jestem ponad to.
       Dzięki temu ból trochę odchodzi. A ja odpadam w ciemność.
       Tym razem zasypiam.
       "Proszę, nie chcę się znów obudzić...".


wtorek, 28 kwietnia 2015

* Rozdział 4. - Łzy Ziemi

       Na dworzu jest już ciemno. Nie wiem, czy dlatego, że szybko się ściemnia, czy dlatego, że jest już późno. Teraz wszystko jest możliwe. Bywają dni podczas których słońce nie świeci i noce bez księżyca. Są zimy upalniejsze od lata, i wakacje niczym na Antarktydzie... Chociaż... Lepiej powiedzieć jak dawna Antarktyda. Teraz jest to wyspa niczym nie różniąca się od reszty lądów.
       Ludzie tak bardzo skrzywdzili Ziemię...
       A ona w proteście tylko płacze...
       Płacze czarnymi niczym smoła łzami, które jednak mają się przysłużyć ludzkości.
       Jestem jedną z takich łez...

- Cieszysz się, że wychodzisz, Vivien?
       Patrzę przed siebie nawet nie trudząc się na odpowiedź. I tak nic bym nie powiedziała. Siedzę na wózku, który Sonia popycha przed sobą. Wypisali mnie. Doktor Santiago powiedział zarządowi, że zaczęłam mówić. To chyba trochę przesadne określenie po usłyszeniu jednego słowa, ale nie zamierzam narzekać. I tak niedługo pewnie tu wrócę.
       Przechodzimy przez drzwi oddzielające część zamkniętą zakładu od głównego holu. Rzadko tu bywam. Z reguły jestem tak odurzona lekami, że nie jestem w stanie chodzić samodzielnie.
       Wita mnie widok rodziców i Petera - mojego brata. Czuję zakłopotanie matki, które równie wyraźnie mogę wyczytać z jej twarzy. Wstydzi się. Kolejny raz musi odbierać z tego miejsca chorą psychicznie córkę. Powinno mnie to boleć. Własna matka się mnie wstydzi. Ale to nie boli. Czułam to już tyle razy, że przyjmuję to ze spokojem.
       Od strony ojca napływa do mnie fala współczucia. Niepokoi się o moje zdrowie fizyczne. Zawsze uważa mnie za swoją małą dziewczynkę. A to, co inni uważają za chorobę psychiczną, on nazywa moimi małymi dziwactwami. Dzięki niemu czasami potrafię myśleć o sobie jak o człowieku.
       Ponad wszystkim przebija się wielka fala radości. Udarza we mnie wypychając z mojego umysłu resztki morfiny i innych psychotropów. To Peter cieszy się na mój widok. On jeden. Widząc jego szeroki uśmiech nie mogę powstrzymać lekkiego uśmiechu wypływającego na moje wargi. Jego radość staje się moją radością.
       I nie mam nic przeciwko temu.
- Vivi!
       Podbiega po mnie i porywa mnie z wózka. Przyciska mnie do siebie i obracamy się w kółko, wirując niczym spadające z klonu liście, które były moimi jedynymi towarzyszami samotności.
       Stawia mnie na ziemi, ale nadal mnie mocno trzyma, a radość, którą czuję, nie jest już tylko uczuciem płynącym od Petera. To jest też moja własna radość, wypełniająca mnie tak bardzo, że przez te kilka sekund moje ciało nie absorbuje już nic więcej.
       Jestem szczęśliwa.
       Bo nareszcie stąd wyjdę. Bo siedzenie w 4 ścianach wcale mi nie pomaga. Bo już nie będę sama. Bo brat jest obok mnie.
       Ale po chwili dociera do mnie zdumienie wymieszane z przerażeniem. Santiago i Sonia patrzą na nasze powitanie szeroko otwartymi oczami. Pielęgniarka już kilka razy widziała jak bardzo przeżywam spotkanie z bratem. Ale dla lekarza to nowość. Chyba po raz pierwszy zobaczył, jak dotyka mnie ktoś inny poza Sonią, która i tak robi to tylko wtedy, gdy jest to naprawdę konieczne.
- Nie było mnie 3 dni i co? I gdy wracam słyszę, że znów tu siedzisz - mówi lekko żartobliwym tonem, ale czuję, że się martwił. Jak zawsze.
       Wzruszam lekko ramionami i unoszę jeden kącik ust w formie uśmiechu. Peter kręci głową i przygarnia mnie do siebie ramieniem. Nie mogę samodzielnie iść, więc bierze mnie na ręce i wynosi ze szpitala na oczach oniemiałych z wrażenia lekarzy i pielęgniarek.
- Jak on... ?
       Nie słyszę pytania lekarza. Jesteśmy już na zewnątrz. Ten wieczór jest wyjątkowo ciepły i ciemny. W powietrzu czuć deszcz. Szpital otoczony jest parkiem, na który składają się teraz obdarte z liści drzewa. Stoją i wznoszą do nieba błagalne prośby o zwrot dzieci. Ale niebo nie słucha.
       Tak jak mnie nie słuchają, gdy staram się ich przekonać, że nie jestem psychicznie chora.
       Jedynie Peter mnie rozumie. On wie. Wie i w przeciwieństwie do reszty świata nie uważa mnie za potwora.
       Uśmiecham się do niego z wdzięcznością, gdy pomaga mi zapiąć pasy w samochodzie. Siada obok mnie. Chwyta moją dłoń i ściska ją uspokajająco.
- Jak tym razem...?
       Wyciągam z odzyskanej torebki bloczek kartek i wieczne pióro. Moja dłoń kreśli delikatne, czarne wzory na czystej powierzchni kartki. Pokazuję bratu napisane przed chwilą pytanie.
- "Nie powiedzieli Ci?".
- Nie. A kiedy chciałem cię odwiedzić powiedzieli, że jesteś na oddziale zamkniętym.
       Nie odpowiadam. Spokojnie odkładam to, co mam w dłoniach, na siedzenie obok. Podciągam rękawy.
       Więcej nic nie trzeba. Peter rozumie. Czuję to i widzę po jego oczach.
       Czuję jego współczucie i rozpacz. Napełniają mnie i już po chwili są moje. To moje współczucie i moja rozpacz.
       Wiem, że zrozumiał co się stało. To rodzice zawieźli mnie do szpitala.
       Znów.
       Wie też dlaczego - miałam próbę samobójczą.
       Znów.
       Ten świat mnie zabija. Jego trucizna wsiąka we mnie codziennie od wielu lat. Doprowadza mnie do krawędzi. Do krawędzi, z której już sama chcę spaść.
       Ale nie mogę.
       Jedynym wyjściem jest samobójstwo. A z niewiadomych mi przyczyn tego nie mogę zrobić.
       Nie mogę się zabić.
       Choć już sama nie wiem jak wiele razy tego próbowałam.
       Choć nikt nie ma pojęcia jak bardzo tego pragnę.


piątek, 30 stycznia 2015

Rozdział 3.

       Jest cicho, ale mimo to moja głowa pęka z bólu. Jak to możliwe?
       Tam, gdzie wy nic nie słyszycie, ja słyszę bardzo wiele.
       Słyszę krzyk ciszy.
       Jak cisza może krzyczeć?
       Może. Nawet jeśli brzmi to absurdalnie.
       Jest taka piosenka... "Echo"... Pewien jej wers idealnie wyraża to, co mogę powiedzieć na ten temat.
   "Cisza krzyczy szeptem, którego nikt nie umie słyszeć"...
       To prawda. Z tym wyjątkiem, że ja potrafię ten krzyk usłyszeć. Składają się na niego wszystkie przebrzmiałe dawno dźwięki, echa myśli i uczuć innych.
        Żaden inny dźwięk nie jest tak potężny jak ten. Wierzcie mi.

       Siedzę i patrzę w okno. Klon stracił już prawie wszystkie liście. Kiedyś wskazywałoby to na nadejście jesieni. Teraz już nie. Ludzie tak bardzo ingerowali w przyrodę i kosmos, że naruszyli równowagę pór roku. Obecnie jednego dnia może padać śnieg, a dwa dni później być upalne lato.
      Ludzie drogo zapłacą za chęć wpłynięcia na Matkę Ziemię.
      Gdy drzwi skrzypią nawet nie odwracam głowy. Wiem, że to Sonia. Taka mieszanina lęku i współczucia towarzyszy tylko jej. Współczuje mi tego, że taka jestem. A boi się tego, co może się ze mną przez to stać. Tego, że będę mieć kolejny atak. Tego, że będę zbyt zachłanna. Mimo tylu rozmów nadal mi nie ufa.
       Nie dziwię jej się.
       Sama sobie nie ufam.

- No więc Vivien... Jak się czujesz?
       Wzruszam ramionami. Jestem tak naszprycowana różnymi psychotropami, że ledwo czuję własne ciało. Czuję się, jakbym była zrobiona z waty. Nie mam ani wyraźnych konturów, ani moje ciało nie jest konkretne. Mój umysł unosi się w przestrzeni, rozpaczliwie próbując wpłynąć jakkolwiek na ciało, które zdaje się być od niego odłączone na wszelakie sposoby.
- Soniu, wyjdź na chwilę.
       Spoglądam na niego zaciekawiona. To nowość. Już kilka razy trafiałam na jego oddział, ale nigdy nie powiedział do mnie nic poza podstawowymi pytaniami. A teraz wyprasza Sonię.
       Pozwalam uczuciom lekarza wpłynąć na mnie. Czuję jego niezdrową wprost ciekawość odnoszącą się do mojego przypadku. I lekki lęk przed tym, że to wyczuję. Wierzy, że mój przypadek spowodowany jest jakąś psychozą, ale jednocześnie obawia się, że, według tego co mówią ludzie, będę czuć jego fascynację moim przypadkiem...
       To takie ludzkie...
- Vivien... Jesteś na moim oddziale już... 18. raz?
       Kiwam głową. Mniej więcej to będzie tyle. Gdy trafiłam tu po raz pierwszy byłam tak mała, że prawie tego nie pamiętam. Miałam chyba 5 lat.
- Sonia pewnie przekazała ci wiadomość, że wypisujemy cię dzisiaj... ?
       Znów kiwam głową. Czuję, że chce poruszyć poważny temat, ale nie wie jak. A ja nie mam zamiaru mu pomagać.
- Osobiście nie mam nic do ciebie. Jesteś dobrą pacjentką, nie ma z tobą problemów. Poza określeniem podłoża twojej choroby.
       Choroby... Gdybyście zrozumieli, że to nie choroba, tylko część mnie, wszystko toczyło by się o wiele łatwiej. To, co ludzie biorą za moją chorobę, jest nieodłączną częścią mnie, tak jak dla was jest to wasz kolor oczu.
- Chcę, żebyś mogła wrócić już do domu, ale moi przełożeni mają zastrzeżenia.
       Spoglądam na niego pytająco. Jeszcze nigdy zarząd szpitala nie przeciwstawił się mojemu wypisaniu. A byłam tu wiele razy. Bardzo wiele. Licząc pobyty na innych oddziałach.
- Po prostu... Za każdym razem, gdy jesteś u nas, przebieg twojej rehabilitacji wygląda tak samo. Wszystko jest dobrze. Z tego, co wynika z relacji twoich bliskich, poza szpitalem też trzymasz się dobrze. Dopóki nie zdarza się coś, przez co znów u nas lądujesz. Sytuacja krytyczna, że tak powiem.
       Patrzę przed siebie, za okno. Na moich oczach liście odrywają się pod wpływem wiatru od gałęzi. Opadają w dół wirując lekko. Kręcąc się bezradnie. Jak dzieci oddzielone przymusem od matki. Jak ja oderwana od świata. Od życia odrywa mnie niechęć ludzka.
       Niechęć ludzi do mnie.
- Zarząd domaga się efektów. Rozwiązania, wyjaśnienia twojej choroby. Jakichś postępów w leczeniu. Inaczej skierują cię do innego ośrodka. Poważniejszego.
       Nie budzi to we mnie zamierzonego efektu. Jeśli oczekiwał jakiejś żywiołowej reakcji to się przeliczył. Patrzę przez okno, jedynie moje palce kręcą delikatne wzory na odkrywającej mnie pościeli. Jest szorstka i sztywna, ale to dobrze. Takie drobiazgi zajmują cześć mojego umysłu, odrywając go od przetwarzania na nowo otaczających mnie cudzych emocji.
- Chcesz trafić do innej placówki, Vivien?
       Nie patrzę na niego i tylko wzruszam ramionami. Byłam już w tylu szpitalach, że żadne groźby nie robią na mnie wrażenia. Robili na mnie już takie eksperymenty, że żaden psychiatryk nie jest mi straszny. Sama też uczyłam i do tej pory uczę się życia.
- Vivien... Naprawdę nie zależy ci na tym, co się z tobą stanie?
       Odwracam powoli głowę w jego stronę. Nie może wytrzymać mojego spojrzenia i zwraca oczy na sufit. Zawsze ta sama reakcja... Pytanie odbija się zwielokrotnionym echem w mojej głowie. Budzi to we mnie lawinę myśli, z których każda może być odpowiedzią na te pytanie.
       Ale z moich ust nie wydobywa się nic. Moje oczy patrzą obojętnie, doskonale oddając moją odpowiedź na pytanie lekarza. Jak zawsze.
       Dlatego, gdy na ponaglające zapytanie Santiago:
- Vivien... ?
       ...z moich ust wypada jedno, krótkie słowo:
- Nie...
       ...mężczyzna spogląda na mnie z mieszaniną ciekawości i strachu.
       A ja patrzę przez okno, jakby nie było tego pytania. Moje usta rozciągają się w niemym, szerokim uśmiechu. Strach lekarza zaczyna przebijać się przez otaczającą mój umysł morfinę.
       Po raz pierwszy usłyszał mój głos. Jego strach wzrasta z sekundy na sekundę, niczym wody oceanu przybierające podczas przypływu.
       Nie przestaję się uśmiechać.
       Nareszcie.
       Mój umysł, moje ciało i mój Głos zgadzają się ze sobą.
       Nie zależy mi na tym, co się ze mną stanie. Mogę trafić do kolejnego psychiatryka. Mogą mnie gdzieś zamknąć i więzić. Mogą mnie wykluczyć jeszcze bardziej. Nie obchodzi mnie to.
       I każdy aspekt mojej osoby się z tym zgadza.