niedziela, 24 maja 2015

* Rozdział 6 - Deszcz łez

       Stoję przed zaparowanym lustrem. Z moich długich do połowy pleców, brązowych włosów kapią na podłogę kropelki wody. Jak deszcz. Deszcz łez...
       Drżącą ręką przecieram srebrną taflę. Widzę swoje odbicie po raz pierwszy od prawie miesiąca. Minął już tydzień od wyjścia ze szpitala. W końcu mam tyle siły aby sama się umyć.
       Na oczy opada mi grzywka. Mam wystające kości policzkowe i delikatne rysy twarzy. A oczy... Oczy to najbardziej znienawidzona przeze mnie cecha mojego wyglądu. Są czarne jak smoła. Nie sposób odróżnić źrenice od tęczówek, które są tak wielkie, że prawie nie widać białek.
       Oczy potwora...
       Kiedyś były normalne, ale po TYM wydarzeniu zmieniły się. Jak prawie wszystko we mnie...
       Powinnam nienawidzić tej twarzy. Powinnam... Ale nie mogę. Jest zbyt podobna do twarzy Petera, a jego twarzy nie mogę nienawidzić. Jest jedyną bliską mi osobą na całym świecie.
       Jesteśmy bliźniętami. Urodził się 5 minut przede mną. Symboliczne 5 minut przeważyło na tym, że przez całe życie gra rolę starszego brata. Gdyby nie on, nie wiem jak miałabym znosić to życie...
       Odwracam twarz od lustra. Nie mogę już na siebie patrzeć. Na nieludzką twarz. Na chude, kościste ciało.
       Wycieram się i ubieram w dresy i koszulkę. Spodnie spadają ze mnie, a koszulka wygląda na mnie niemalże jak na wieszaku. Znów schudłam. Zawsze pozostaje możliwość, że te pobyty w szpitalu mnie wykończą. Że pewnego dnia już z któregoś nie wrócę. Taka mała nadzieja...
       Schodzę na dół, do kuchni. Z lodówki biorę jogurt i od razu wracam do swojego pokoju. Puste przestrzenie domu przytłaczają mnie. One nawet nie krzyczą. Ten dom jest pusty.
       Siadam na parapecie i wyglądam przez okno. Tęsknię za Peterem. Nie może ze mną teraz być. Jest w szkole.
       Taak. Nadal mamy szkoły. Przez pewien czas nie było ich. Ale gdy kataklizmy trochę ustały, znów je powołano. Teraz mają też uświadamiać nas w kwestiach przyrodniczych. To śmieszne. Nic już nie cofnie zbrodni, których Matka Ziemia doświadczyła od ludzi.
       Też chodzę do szkoły. Nie jest to przyjemne, ale ten obowiązek nie omija nawet takich wyrzutków jak ja. Pewnie posiedzę jeszcze z tydzień w domu i znów tam wrócę.
       Niestety.
       Mam specjalnie ułożony program nauczania, ale to i tak trudne. Przebywanie w takim zbiorowisku ludzi, gdzie ciągle przebijają się silne emocje. To mnie zabija.
       Ktoś wyrywa mi słuchawki z uszu i odwraca w swoją stronę. Chwilę później patrzę już w zmartwione oczy brata. Spoglądam na niego pytająco.
- Boże! Vivi! Czy ty zawsze musisz mnie tak straszyć? - Przytula mnie do siebie prawie łamiąc mi żebra.
       Unoszę w odpowiedzi jedną brew.
- No bo zawsze przynajmniej uderzałaś czymś w podłogę jak cię wołałem, a dzisiaj nic. Myślałem, że znów coś sobie zrobiłaś.
- Nie dzisiaj - głos wydobywający się z mojego gardła brzmi głucho, ale na Peterze nie robi on wrażenia.
       Czasem, w chwilach, gdy wiem, że nie zobowiązuję się do niczego konkretnego, mówię. Czasem nawet potrafię kontrolować dźwięki wydobywające się z mojego gardła. Zazwyczaj potrafię tak tylko w obecności brata. Ale to i tak bardzo rzadko...
- Masz sobie nic nie robić, rozumiesz?
       Padam na kolana. Łzy stają mi w oczach. Chwytam jeden z leżących na podłodze mazaków i trzęsącą się ręką piszę na czystym kawałku ściany.
- "Ale ja czasami nie mogę inaczej".
       Słowa mieszają się z wszechobecnymi, istniejącymi już napisami. Prawie cały mój pokój jest nimi pokryty. Prawie każdy centymetr podłogi, którego nie zajmują meble. Ściana i okna, tak wysoko, jak tylko dałam radę sięgnąć ręką. Meble. Wszystkie te litery tworzą coś w stylu unikatowego graffiti pokrywającego przestrzeń mojego pokoju. To moje słowa, moje myśli, moje opinie.
       To część mnie.
- Wiem, że nie możesz. Ale nie chcę cię stracić. A co jeśli coś ci się stanie? Coś poważnego?
- "Jakbyś nie wiedział, że to niemożliwe". - Skrzywiłam się niechętnie.
- A jeśli któregoś razu to nie zadziała? Jeśli umrzesz?
- "Wtedy będę szczęśliwa"...


wtorek, 12 maja 2015

* Rozdział 5. - Krzyk Ziemi

       Czy kiedykolwiek pragnęliście umrzeć? Po prostu zniknąć z tego świata? W sposób naturalny czy drastyczny. Jakikolwiek. Czy kiedykolwiek, w jakikolwiek sposób pragnęliście śmierci?
       Niektórzy z was może i tak. Taki mały, młodzieńczy bunt i kryzys...
       Ja każdego dnia idę spać z nadzieją, że już się nie obudzę. Że umrę we śnie i już nigdy więcej nie będę musiała patrzeć na ten świat. Codziennie rano budzę się z pragnieniem, że to jest ten stan pośredni między życiem a śmiercią, że gdy otworzę oczy będę już martwa.
       I codziennie rano przeżywam na nowo rozczarowanie, że jednak nie odeszłam.
       Próbowałam wyręczyć śmierć, kilkakrotnie przecinając żyły. Trułam się tabletkami. Próbowałam się utopić, zabić skacząc z bloków, a nawet powiesić.
       Wszystko na nic.
       Gdy kładłam się na tory lub drogi wszystkie pojazdy same stawały przed dojechaniem do mnie.
       Śmierć mnie nie chce. Albo Matka Ziemia nie chce mnie oddać w jej ręce.
       Ludzie nie chcą mnie na tym świecie, a ja, jakby się z nimi zgadzając, desperacko pragnę z niego zniknąć. Ale moje ciało, na przekór mojemu umysłowi, nie pozwala odejść mi stąd we śnie. A Matka Ziemia nie pozwala niczemu mi w tym pomóc.
       W jakiś sposób moja istota związała się z nienawidzącym mnie światem. I mimo tego, że nie zależy jej na tym, co się ze mną stanie, nie pozwala mi także zakończyć tego wiecznego bólu.
       Bólu życia... 

       Wchodzę do domu z pomocą Petera. Pokonanie nawet tych kilku stopni wydaje się mi nadludzkim zadaniem. Powrót do względnej formy zajmie mi pewnie z tydzień. Jak zawsze. Najgorszy będzie moment całkowitego odejścia morfiny z mojego  organizmu. Przeżyłam go już kilkadziesiąt razy, a nadal jest on dla mnie równie szokujący.
       Daję bratu znak, aby pomógł mi wejść na górę, do pokoju. Mój pokój to jedno z nielicznych miejsc, w których czuję się dobrze. W miarę normalnie.
- O nie. Najpierw coś zjesz. Wyglądasz jak trup. Czy ty tam w ogóle coś jadłaś?
       Wzruszam ramionami. Przy lekach, które mi podają, najczęściej odżywiają mnie kroplówkami. Po takich dawkach prochów, które przyjmuję, mój żołądek prawie wszystko zwraca. Przyzwyczaiłam się do życia na płynach.
- Nie wejdziesz do pokoju dopóki czegoś nie zjesz.
       Zanosi mnie do salonu i kładzie na kanapie. Wystrój tego pomieszczenia nigdy nie robił na mnie wrażenia. Jego przesadnie ozdobne umeblowanie groteskowo kontrastuje z szarym i ubogim światem na zewnątrz. Życie w przepychu napawa mnie odrazą. Zwłaszcza teraz, gdy świat jest tak biedny i cierpi. Ale moi rodzice uważają, że bogactwo trzeba eksponować. I wobec tego mieszkamy w 2-piętrowym domu, pełnym drogich mebli, ozdób i innych głupot.
       Nienawidzę tego domu. Tego bogactwa. Świat jest zniszczony przez ludzi i żywioły, niektórzy mieszkają na ulicach, miliony ludzi zmarło, a ja mieszkam w domu, w którym salon ma jakieś 100 metrów kwadratowych.
       Ale z drugiej strony to jedno z nielicznych miejsc, w których mogę trochę odpocząć. Jego wielkość i położenie z daleka od reszty osiedli sprawia, że uczucia innych rzadko mnie tu dosięgają. Do impulsów docierających od rodziców i Petera już się przyzwyczaiłam. W pewnym stopniu nauczyłam się to nawet ignorować. Są jak szum w radiu. Początkowo irytujący i denerwujący, z czasem staje się częścią monotonii. Ich uczucia są dla mnie jak cichy szum radia w tle. Docierają do mnie tylko te silniejsze, gwałtowniejsze emocje.
       Nienawidzę tego miejsca, ale jednocześnie jest ono jednym z niewielu miejsc, gdzie mogę odpocząć.
       Jest jak więzienie.
       Jestem uwięziona, nie będąc ani związaną, ani zamkniętą. Mój dom jest moim więzieniem, narzuconym mi przez własny umysł i ciało.
- Jedz póki ciepłe! - Peter stawia przede mną talerz z czymś o konsystencji budyniu. - Po tym szpitalu lepiej nie jedz nic zbyt ostrego ani nic.
       Kiwam głową i posłusznie zaczynam jeść. Teraz już i tak nie można liczyć na zbyt wykwintne potrawy. Przez zmiany pogodowe większość warzyw i owoców znikła.
       Zjadam kilka łyżek i odstawiam talerz. Pobyty w szpitalu zabijają apetyt. Opierając się o stół wstaję powoli. Biorę do ręki prawie pełne naczynie i kieruję się do kuchni. Ruchem głowy zatrzymuję brata zbliżającego się w moją stronę z zamiarem pomocy. Nie zabiera mi talerza, ale idzie za mną i asekuruje mnie.
       Kolana się pode mną uginają, głowa mi pęka, ręce się trzęsą. Środki znieczulające i przeciwbólowe jeszcze nie do końca przestały działać. W głowie czuję jeszcze większy mętlik niż podczas przebywania w dużym tłumie. Peter wyczuwa, że słabnę. Chwilę później siedzę na krześle, a Peter wraca z kuchni i bierze mnie na ręce.
- Pewnie nadal masz straty w krwi, co?
       Kiwam głową i zamykam oczy. Uczucie karuzeli w mózgu powoli mija, pozostawiając mój umysł w stanie rozchwiania. Morfina już prawie całkowicie opuściła moje ciało. Przez uczucia Petera, otulające mnie niczym druga skóra, docierają do mnie niechciane emocje rodziców. Wstyd matki, że ma taką córkę. Pobłażliwość ojca. Bo to przecież tylko moje dziwactwa...
       Mijamy pierwsze piętro i wchodzimy na schody wiodące na strych. Są tu tylko 3 pomieszczenia - nasze pokoje i łazienka. Brat niesie mnie do drzwi na wprost schodów. To mój pokój. Ciągnie się wzdłuż krótszej ściany piętra, przez co jest ponad dwukrotnie mniejszy od pokoju Petera. Nie przeszkadza mi fakt, że jest najmniejszym pomieszczeniem w domu. Wręcz przeciwnie. Pomaga mi ta myśl.
      
       Leżę na łóżku, dłońmi bawiąc się lekko nową pościelą. Bordowa. Gdy ostatnio byłam w tym pokoju, błękitną pościel ozdabiały małe strumyki mojej krwi. Wiły się po tej jasnej powierzchni niczym małe, kręte dróżki, zachęcając do podążania ich śladem.
       Kolejny raz nimi przeszłam.
       I kolejny raz przeżyłam rozczarowanie.
       Obudziłam się żywa...
       Pokój ulokowany jest tak, że na 3 jego ścianach są okna. Taka ilość światła źle na mnie działała, dlatego teraz dwie z nich zasłonięte są grubymi, czarnymi zasłonami. Nie zasłoniłam tylko tej naprzeciwko drzwi, która prawie w całości składa się z okien. Zaczynają się na wysokości mojego pasa i ciągną po sam sufit.
- Przyszedłem sprawdzić co u ciebie. - Przez jedne z dwojga drzwi zagląda do mnie Peter. Kiedyś uparł się, żeby pomiędzy naszymi pokojami były drzwi. Dzięki nim szybciej może być przy mnie, gdy dzieje się ze mną coś złego.
       A dzieje się często.
       Podnoszę do góry kciuk. Peter rozumie prawie każdy mój gest. Z nim nie wszystko muszę pisać na kartkach.
- Nie udawaj młoda - mówi smutnym głosem. Podchodzi do mojego łóżka i siada na jego brzegu. Bierze mnie za rękę.
       On jeden nie boi się, że coś mu zrobię. I może dlatego nie stanowię dla niego większego zagrożenia. Hamuję się, a on mi ufa. Czuję jego uczucia. Nic więcej.
- Czemu?
       Ruchem głowy wskazuję okno. Brat spogląda w tamtą stronę. Marszczy brwi, a po chwili szeroko otwiera oczy. Zobaczył to.
       Półtora kilometra od naszego domu jest łańcuch małych gór. A raczej był. Wtedy, tydzień temu bezwzględność ludzka osiągnęła szczyt.
       Wysadzili go.
       Wysadzili część łańcucha. Echo wybuchu poniosło się ponad Ziemią jak mgła. Huk tysiąca armat potoczył się zwalając po swojej drodze wszystkich na kolana.
       Ale bardziej niż ogłuszający huk wybuchu zabolał mnie krzyk Ziemi, przeznaczony tylko dla moich uszu. Dźwięk przypominający ryk tysięcy gardeł wyjących w rozpaczy prostu do mojego umysłu.
       Przez ponad godzinę nic nie widziałam. A przez kolejnych kilka słyszałam tylko ten jeden, pełen bólu i rozpaczy krzyk. Rozsadzał mi głowę, wyciskał z oczu łzy.
       Podobno sama zaczęłam krzyczeć. Nie wiem. Pamiętam tylko jaką ulgą było rozcięcie skóry. I jak przyjemnie było osunąć się w nieświadomość. Moją jedyną ucieczkę od otaczającego mnie i trującego świata.
- O ludzie. - Peter patrzy na mnie przerażony. Domyślił się, że to musiało mnie piekielnie boleć. Ale nawet on nie ma pojęcia jak bardzo... - Boże... Współczuję Vivi. To musiało być potworne.
       Przytula mnie do siebie. Czuję jego ból. Ból, że mnie to wszystko spotkało. Złość na siebie samego, że go ze mną nie było. Ale też siłę. Siłę i wiarę we mnie.
       Wiarę, że mimo wszystko dam radę. Że jestem ponad to.
       Dzięki temu ból trochę odchodzi. A ja odpadam w ciemność.
       Tym razem zasypiam.
       "Proszę, nie chcę się znów obudzić...".