środa, 5 listopada 2014

Rozdział 2.

       Krzyczę.
       Każdego dnia, o każdej porze.
       Mój własny krzyk odbija się głośnym echem w moim umyśle, burząc wszystko to, co każdego dnia staram się w nim na nowo odtworzyć.
       Nikt mnie nie słyszy. Nikt nie słyszy mojego rozpaczliwego wołania o pomoc. Wołania o zrozumienie. O współczucie. O jakikolwiek przejaw człowieczeństwa. Jestem sama. Jestem sama w 4 ścianach mojego umysłu.
       Chociaż... Jest tu jeszcze coś. Są tu setki uczuć, emocji i obaw.
       I ból.
       Ból, który towarzyszy mi odkąd pamiętam. Jest towarzyszem, który nigdy mnie nie zostawił. Jest ze mną zawsze. Czasem uciszony, ale nigdy nie znika na stałe. Gdy o nim zapominam dotyka mnie delikatnie, jakby przypominając o swoim milczącym towarzystwie.
       O tym, że nigdy nie jestem sama.

       Na korytarzu słyszę ciche głosy i zaraz potem drzwi do mojej sali otwierają się. Ubrana na biało pielęgniarka popycha przed sobą stolik na kółkach.
- Jak się czujesz, Vivien? - pyta wesoło.
       W odpowiedzi wzruszam ramionami. Podaje mi pojemnik z lekami i kubek z wodą. Biorę wszystkie leki i popijam je. Już dawno nauczyłam się, że jeśli nie protestuję i biorę wszystko co mi dają, są bardziej skłonni wypuścić mnie ze szpitali.
- Doktor Santiago powiedział, że jutro cię wypisujemy. Jeśli nie będzie żadnych niespodzianek.
       Kiwam głową. Tydzień w szpitalu. Jedna z moich najkrótszych wizyt. Sonia zmienia mi kroplówkę i uśmiecha się do mnie.
- Wyleczymy cię, zobaczysz.
       Wychodzi i idzie do kolejnych chorych. Obracam głowę w prawo. Z tej strony też mam okno. Widzę z niego drugie skrzydło szpitala.
       Znów to samo.
       "Wyleczymy cię".
       Prawie nikt nie wierzy w to, że jestem zdrowa. Wszyscy widzą we mnie chorą psychicznie dziewczynę, która od urodzenia choruje na jakiś rodzaj psychozy.
       Jestem sama. Nie licząc głuchego bólu, chwilowo przyćmionego kolejną kroplowką z morfiną. To chwilowo pomaga. Wszystko, co do mnie dociera, jest takie niewyraźne, rozmyte i nieostre. To przyjemne. Wizyty w szpitalach otępiają mnie, ale z drugiej strony w pewnien sposób je lubię. Gdy jestem nabita lekami ból schodzi na dalszy plan. Mogę o tym wszystkim zapomnieć. Choć na chwilę.
       Nagłe uczucie przerażenia pojawia się we mnie i zaczyna przejmować nade mną kontrolę. Mija dłuższa chwila nim zdaję sobie sprawę, że to nie ja mam się bać. Po tych wszystkich lekach wszystko we mnie dzieje się wolniej.
       Zamykam oczy. Staram się wyciszyć w sobie te uczucie. Czasem się to udaje. Wtedy czuję to wszystko, ale przez jakby otulającą mnie kołdrę. I mogę odróżniać swoje myśli od wszystkich innych wypełniających mnie wątpliwości.
        Jest cicho. Jak zawsze. Wszystkie pomieszczenia są dźwiękoszczelne. Żebyśmy nie słyszeli krzyków innych. Tylko swoje własne.
        Ja nie krzyczę. Nie w sensie fizycznym. Już dawno zrozumiałam jak bezowocne jest to zajęcie. Nie mam żadnego wpływu na to, co wydostaje się z mojego gardła. O ile w ogóle coś się z niego wydostaje.
       Zapadam w sen.
       A kilka godzin później budzę się.
       Znów z krzykiem na milczących wargach.