wtorek, 28 kwietnia 2015

* Rozdział 4. - Łzy Ziemi

       Na dworzu jest już ciemno. Nie wiem, czy dlatego, że szybko się ściemnia, czy dlatego, że jest już późno. Teraz wszystko jest możliwe. Bywają dni podczas których słońce nie świeci i noce bez księżyca. Są zimy upalniejsze od lata, i wakacje niczym na Antarktydzie... Chociaż... Lepiej powiedzieć jak dawna Antarktyda. Teraz jest to wyspa niczym nie różniąca się od reszty lądów.
       Ludzie tak bardzo skrzywdzili Ziemię...
       A ona w proteście tylko płacze...
       Płacze czarnymi niczym smoła łzami, które jednak mają się przysłużyć ludzkości.
       Jestem jedną z takich łez...

- Cieszysz się, że wychodzisz, Vivien?
       Patrzę przed siebie nawet nie trudząc się na odpowiedź. I tak nic bym nie powiedziała. Siedzę na wózku, który Sonia popycha przed sobą. Wypisali mnie. Doktor Santiago powiedział zarządowi, że zaczęłam mówić. To chyba trochę przesadne określenie po usłyszeniu jednego słowa, ale nie zamierzam narzekać. I tak niedługo pewnie tu wrócę.
       Przechodzimy przez drzwi oddzielające część zamkniętą zakładu od głównego holu. Rzadko tu bywam. Z reguły jestem tak odurzona lekami, że nie jestem w stanie chodzić samodzielnie.
       Wita mnie widok rodziców i Petera - mojego brata. Czuję zakłopotanie matki, które równie wyraźnie mogę wyczytać z jej twarzy. Wstydzi się. Kolejny raz musi odbierać z tego miejsca chorą psychicznie córkę. Powinno mnie to boleć. Własna matka się mnie wstydzi. Ale to nie boli. Czułam to już tyle razy, że przyjmuję to ze spokojem.
       Od strony ojca napływa do mnie fala współczucia. Niepokoi się o moje zdrowie fizyczne. Zawsze uważa mnie za swoją małą dziewczynkę. A to, co inni uważają za chorobę psychiczną, on nazywa moimi małymi dziwactwami. Dzięki niemu czasami potrafię myśleć o sobie jak o człowieku.
       Ponad wszystkim przebija się wielka fala radości. Udarza we mnie wypychając z mojego umysłu resztki morfiny i innych psychotropów. To Peter cieszy się na mój widok. On jeden. Widząc jego szeroki uśmiech nie mogę powstrzymać lekkiego uśmiechu wypływającego na moje wargi. Jego radość staje się moją radością.
       I nie mam nic przeciwko temu.
- Vivi!
       Podbiega po mnie i porywa mnie z wózka. Przyciska mnie do siebie i obracamy się w kółko, wirując niczym spadające z klonu liście, które były moimi jedynymi towarzyszami samotności.
       Stawia mnie na ziemi, ale nadal mnie mocno trzyma, a radość, którą czuję, nie jest już tylko uczuciem płynącym od Petera. To jest też moja własna radość, wypełniająca mnie tak bardzo, że przez te kilka sekund moje ciało nie absorbuje już nic więcej.
       Jestem szczęśliwa.
       Bo nareszcie stąd wyjdę. Bo siedzenie w 4 ścianach wcale mi nie pomaga. Bo już nie będę sama. Bo brat jest obok mnie.
       Ale po chwili dociera do mnie zdumienie wymieszane z przerażeniem. Santiago i Sonia patrzą na nasze powitanie szeroko otwartymi oczami. Pielęgniarka już kilka razy widziała jak bardzo przeżywam spotkanie z bratem. Ale dla lekarza to nowość. Chyba po raz pierwszy zobaczył, jak dotyka mnie ktoś inny poza Sonią, która i tak robi to tylko wtedy, gdy jest to naprawdę konieczne.
- Nie było mnie 3 dni i co? I gdy wracam słyszę, że znów tu siedzisz - mówi lekko żartobliwym tonem, ale czuję, że się martwił. Jak zawsze.
       Wzruszam lekko ramionami i unoszę jeden kącik ust w formie uśmiechu. Peter kręci głową i przygarnia mnie do siebie ramieniem. Nie mogę samodzielnie iść, więc bierze mnie na ręce i wynosi ze szpitala na oczach oniemiałych z wrażenia lekarzy i pielęgniarek.
- Jak on... ?
       Nie słyszę pytania lekarza. Jesteśmy już na zewnątrz. Ten wieczór jest wyjątkowo ciepły i ciemny. W powietrzu czuć deszcz. Szpital otoczony jest parkiem, na który składają się teraz obdarte z liści drzewa. Stoją i wznoszą do nieba błagalne prośby o zwrot dzieci. Ale niebo nie słucha.
       Tak jak mnie nie słuchają, gdy staram się ich przekonać, że nie jestem psychicznie chora.
       Jedynie Peter mnie rozumie. On wie. Wie i w przeciwieństwie do reszty świata nie uważa mnie za potwora.
       Uśmiecham się do niego z wdzięcznością, gdy pomaga mi zapiąć pasy w samochodzie. Siada obok mnie. Chwyta moją dłoń i ściska ją uspokajająco.
- Jak tym razem...?
       Wyciągam z odzyskanej torebki bloczek kartek i wieczne pióro. Moja dłoń kreśli delikatne, czarne wzory na czystej powierzchni kartki. Pokazuję bratu napisane przed chwilą pytanie.
- "Nie powiedzieli Ci?".
- Nie. A kiedy chciałem cię odwiedzić powiedzieli, że jesteś na oddziale zamkniętym.
       Nie odpowiadam. Spokojnie odkładam to, co mam w dłoniach, na siedzenie obok. Podciągam rękawy.
       Więcej nic nie trzeba. Peter rozumie. Czuję to i widzę po jego oczach.
       Czuję jego współczucie i rozpacz. Napełniają mnie i już po chwili są moje. To moje współczucie i moja rozpacz.
       Wiem, że zrozumiał co się stało. To rodzice zawieźli mnie do szpitala.
       Znów.
       Wie też dlaczego - miałam próbę samobójczą.
       Znów.
       Ten świat mnie zabija. Jego trucizna wsiąka we mnie codziennie od wielu lat. Doprowadza mnie do krawędzi. Do krawędzi, z której już sama chcę spaść.
       Ale nie mogę.
       Jedynym wyjściem jest samobójstwo. A z niewiadomych mi przyczyn tego nie mogę zrobić.
       Nie mogę się zabić.
       Choć już sama nie wiem jak wiele razy tego próbowałam.
       Choć nikt nie ma pojęcia jak bardzo tego pragnę.