Jest cicho, ale mimo to moja głowa pęka z bólu. Jak to możliwe?
Tam, gdzie wy nic nie słyszycie, ja słyszę bardzo wiele.
Słyszę krzyk ciszy.
Jak cisza może krzyczeć?
Może. Nawet jeśli brzmi to absurdalnie.
Jest taka piosenka... "Echo"... Pewien jej wers idealnie wyraża to, co mogę powiedzieć na ten temat.
"Cisza krzyczy szeptem, którego nikt nie umie słyszeć"...
To prawda. Z tym wyjątkiem, że ja potrafię ten krzyk usłyszeć. Składają się na niego wszystkie przebrzmiałe dawno dźwięki, echa myśli i uczuć innych.
Żaden inny dźwięk nie jest tak potężny jak ten. Wierzcie mi.
Siedzę i patrzę w okno. Klon stracił już prawie wszystkie liście. Kiedyś wskazywałoby to na nadejście jesieni. Teraz już nie. Ludzie tak bardzo ingerowali w przyrodę i kosmos, że naruszyli równowagę pór roku. Obecnie jednego dnia może padać śnieg, a dwa dni później być upalne lato.
Ludzie drogo zapłacą za chęć wpłynięcia na Matkę Ziemię.
Gdy drzwi skrzypią nawet nie odwracam głowy. Wiem, że to Sonia. Taka mieszanina lęku i współczucia towarzyszy tylko jej. Współczuje mi tego, że taka jestem. A boi się tego, co może się ze mną przez to stać. Tego, że będę mieć kolejny atak. Tego, że będę zbyt zachłanna. Mimo tylu rozmów nadal mi nie ufa.
Nie dziwię jej się.
Sama sobie nie ufam.
- No więc Vivien... Jak się czujesz?
Wzruszam ramionami. Jestem tak naszprycowana różnymi psychotropami, że ledwo czuję własne ciało. Czuję się, jakbym była zrobiona z waty. Nie mam ani wyraźnych konturów, ani moje ciało nie jest konkretne. Mój umysł unosi się w przestrzeni, rozpaczliwie próbując wpłynąć jakkolwiek na ciało, które zdaje się być od niego odłączone na wszelakie sposoby.
- Soniu, wyjdź na chwilę.
Spoglądam na niego zaciekawiona. To nowość. Już kilka razy trafiałam na jego oddział, ale nigdy nie powiedział do mnie nic poza podstawowymi pytaniami. A teraz wyprasza Sonię.
Pozwalam uczuciom lekarza wpłynąć na mnie. Czuję jego niezdrową wprost ciekawość odnoszącą się do mojego przypadku. I lekki lęk przed tym, że to wyczuję. Wierzy, że mój przypadek spowodowany jest jakąś psychozą, ale jednocześnie obawia się, że, według tego co mówią ludzie, będę czuć jego fascynację moim przypadkiem...
To takie ludzkie...
- Vivien... Jesteś na moim oddziale już... 18. raz?
Kiwam głową. Mniej więcej to będzie tyle. Gdy trafiłam tu po raz pierwszy byłam tak mała, że prawie tego nie pamiętam. Miałam chyba 5 lat.
- Sonia pewnie przekazała ci wiadomość, że wypisujemy cię dzisiaj... ?
Znów kiwam głową. Czuję, że chce poruszyć poważny temat, ale nie wie jak. A ja nie mam zamiaru mu pomagać.
- Osobiście nie mam nic do ciebie. Jesteś dobrą pacjentką, nie ma z tobą problemów. Poza określeniem podłoża twojej choroby.
Choroby... Gdybyście zrozumieli, że to nie choroba, tylko część mnie, wszystko toczyło by się o wiele łatwiej. To, co ludzie biorą za moją chorobę, jest nieodłączną częścią mnie, tak jak dla was jest to wasz kolor oczu.
- Chcę, żebyś mogła wrócić już do domu, ale moi przełożeni mają zastrzeżenia.
Spoglądam na niego pytająco. Jeszcze nigdy zarząd szpitala nie przeciwstawił się mojemu wypisaniu. A byłam tu wiele razy. Bardzo wiele. Licząc pobyty na innych oddziałach.
- Po prostu... Za każdym razem, gdy jesteś u nas, przebieg twojej rehabilitacji wygląda tak samo. Wszystko jest dobrze. Z tego, co wynika z relacji twoich bliskich, poza szpitalem też trzymasz się dobrze. Dopóki nie zdarza się coś, przez co znów u nas lądujesz. Sytuacja krytyczna, że tak powiem.
Patrzę przed siebie, za okno. Na moich oczach liście odrywają się pod wpływem wiatru od gałęzi. Opadają w dół wirując lekko. Kręcąc się bezradnie. Jak dzieci oddzielone przymusem od matki. Jak ja oderwana od świata. Od życia odrywa mnie niechęć ludzka.
Niechęć ludzi do mnie.
- Zarząd domaga się efektów. Rozwiązania, wyjaśnienia twojej choroby. Jakichś postępów w leczeniu. Inaczej skierują cię do innego ośrodka. Poważniejszego.
Nie budzi to we mnie zamierzonego efektu. Jeśli oczekiwał jakiejś żywiołowej reakcji to się przeliczył. Patrzę przez okno, jedynie moje palce kręcą delikatne wzory na odkrywającej mnie pościeli. Jest szorstka i sztywna, ale to dobrze. Takie drobiazgi zajmują cześć mojego umysłu, odrywając go od przetwarzania na nowo otaczających mnie cudzych emocji.
- Chcesz trafić do innej placówki, Vivien?
Nie patrzę na niego i tylko wzruszam ramionami. Byłam już w tylu szpitalach, że żadne groźby nie robią na mnie wrażenia. Robili na mnie już takie eksperymenty, że żaden psychiatryk nie jest mi straszny. Sama też uczyłam i do tej pory uczę się życia.
- Vivien... Naprawdę nie zależy ci na tym, co się z tobą stanie?
Odwracam powoli głowę w jego stronę. Nie może wytrzymać mojego spojrzenia i zwraca oczy na sufit. Zawsze ta sama reakcja... Pytanie odbija się zwielokrotnionym echem w mojej głowie. Budzi to we mnie lawinę myśli, z których każda może być odpowiedzią na te pytanie.
Ale z moich ust nie wydobywa się nic. Moje oczy patrzą obojętnie, doskonale oddając moją odpowiedź na pytanie lekarza. Jak zawsze.
Dlatego, gdy na ponaglające zapytanie Santiago:
- Vivien... ?
...z moich ust wypada jedno, krótkie słowo:
- Nie...
...mężczyzna spogląda na mnie z mieszaniną ciekawości i strachu.
A ja patrzę przez okno, jakby nie było tego pytania. Moje usta rozciągają się w niemym, szerokim uśmiechu. Strach lekarza zaczyna przebijać się przez otaczającą mój umysł morfinę.
Po raz pierwszy usłyszał mój głos. Jego strach wzrasta z sekundy na sekundę, niczym wody oceanu przybierające podczas przypływu.
Nie przestaję się uśmiechać.
Nareszcie.
Mój umysł, moje ciało i mój Głos zgadzają się ze sobą.
Nie zależy mi na tym, co się ze mną stanie. Mogę trafić do kolejnego psychiatryka. Mogą mnie gdzieś zamknąć i więzić. Mogą mnie wykluczyć jeszcze bardziej. Nie obchodzi mnie to.
I każdy aspekt mojej osoby się z tym zgadza.